środa, 27 sierpnia 2014
środa, 20 sierpnia 2014
Z serii krótkich przemyśleń...: Robin Williams, podobnie jak inni artyści...
Czy to jest modne? Czy to najzwyczajniej
ludzka ślepota na geniusz danych osób w swoim fachu? Freddy Mercury był
nazywany pedałem, Michael Jackson był nazywany pedofilem. Co prawda, nie
obrażano ani Jona Lorda, ani Lou Reeda, ani dziś – Robina Williamsa. Jeden z
wybitniejszych aktorów swojego pokolenia.
W porządku, ale czy co jest modne? Czy modne
jest wychwalanie osób i w ogóle pamiętanie o nich – tuż po ich śmierci?
Dlaczego nie było żadnego bumu na tych artystów, kiedy żyli (i kiedy sięga moja
pamięć). Choćby w przypadku Jacksona? Przecież jego muzyka jest ponadczasowa,
ciągle są wydawane pośmiertne albumy, w rozgłośniach radiowych ciągle są grane
jego utwory, ale po roku od jego śmierci wszystko stanęło w miejscu. Na
początku miliony internautów, którzy już przestali widzieć pedofila, nagle
zobaczyli geniusza muzycznego. Następnie był bum na oddawanie „hołdów” artyście
poprzez coverowanie jego utworów, później stopniowo to ucichało, ucichało, aż
znów jest po prostu Michaelem Jacksonem, zmarłym kilka lat temu muzykiem. To
durna ludzka natura, która niczego nie uczy – najzwyczajniej. I to na złość
wszystkim naukowcom, wszystkim ich teoriom i tym podobnym sprawom. Jon Lord był
cichym bohaterem, tak samo Lou Reed i jego pamiętne The Velvet Underground.
Mimo wszystko, spróbujmy sobie wyobrazić Deep Purple z którym nigdy nie miał
styczności tak genialny klawiszowiec, jakim był Lord. Więc? Ciężko, co?
Pamiętne hammondy, solówki na klawiszach itp. A teraz spróbujmy sobie wyobrazić
dalszy rozwój muzyki rockowej bez Lou Reeda. Również ciężko, co? Pewnie (kończąc
słowa na MY, mam na myśli osoby, które zagłębiają się w klasykę muzyki rockowej
i tym pochodnej – tak jak ja). Tacy rzemieślnicy i wielu nazwałoby ich ludźmi
od czarnej roboty, ponieważ generalnie ludzie, którzy zbierali największe
laury, to gitarzyści, wokaliści, czasem nawet basiści (Geezer, JPJ, McCartney,
Trulijo itp.). Są rzemieślnikami, ale nie dla ludzi, którzy są z muzyką na co
dzień i to bardzo blisko. Wymieniam same ważne osobistości z rzędu muzyki
rockowej, ale w porządku. Pamiętam o takich artystach jak Burial, Hudson
Mohawke, Timbaland, Prodigy itd. Nie miałem dnia, aby słuchać na okrągło
jednego i jedynego zespołu. Muzyka to nadzwyczaj szerokie spectrum i byle młody
producencik z SoundCloud’a, może wykreować mój, doskonały pod względem dźwiękowym,
poranek. Mimo wszystko, jedni są dzieleni na postacie pierwszoplanowe,
natomiast drudzy zostają praktycznie zapomniani o ile w ogóle objawią się
ludziom maluczkim (na gruncie historii danego zespołu rzecz jasna!). Zbyt
daleko już odbiegłem w temacie.
Tak więc. Czy jest to modne? Budząca się
świadomość, że ŚWIAT pożegnał sławną osobę. Czy to jest jakiś bodziec, który
powoduje takie zachowania? „Owczy pęd”? To jest jedno z wytłumaczeń. Przemawia
za nim zwłaszcza to, iż wydaje się, że poziom samodzielności, świadomości,
inteligencji i bystrości, spada z dnia na dzień. „Owczy pęd” na iPhone’y,
iPady, iPody, i, i, i, i nie wiem co tam jeszcze Apple produkuje. Inaczej też
moda na produkty firmy Apple. W zasadzie moda także zaczyna odgrywać coraz
większą rolę w codziennym życiu człowieka. Co do tego nie ma żadnych
wątpliwości. To niekoniecznie musi być moda na urządzenia elektroniczne czy
ubrania, ale także moda na „powiedzonka” itd.
Można to także podciągnąć, aczkolwiek
niekoniecznie – tak samo jak tezę powyżej, że jest najzwyczajniej podobnie, jak
w życiu codziennym ludzi w związkach. A dokładniej ludziom, które te związki
się rozpadają, bądź rozpadły - ZWŁASZCZA PRZEZ PRAWDZIWĄ DROBNOSTKĘ.
Mam na myśli docenianie czegoś, dopiero w
momencie, kiedy stało się to już przeszłością. Różni ludzie, różnie mówią.
Jedni uważają, że: „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”, z kolei inni
mówią: „Czas leczy rany”, ale… Jaki jest właściwy? No właśnie. Nie ma chyba
właściwego. Po prostu, jako rasa ludzka, z dnia na dzień głupsza (na przekór
ewolucji, paradoksalnie), doceniamy coś dopiero, kiedy to znika. Ile razy było,
że ktoś poczuł pustkę z tytułu czyjegoś braku po zakończeniu związku (to akurat
zbyt mocne porównanie w kontekście muzycznym). Zanim zmarł Fredy Mercury –
nazywano go pedałem, ciotą etc. Kiedy zmarł, stał się wybitnym muzykiem,
niemalże legendą.
Nie twierdzę, że tak jest z każdym
człowiekiem, który „opłakuje” śmierć danego artysty. Czy to aktora, czy to
muzyka. Jednakże jest to zaskakujące, jak aktor, którym nikt się nie zachwycał,
z dnia na dzień – nagle okazuje się być ulubieńcem tak szerokiej „publiczności
kino maniaków”. Czasem widzę tylko wspomniane dwa wyjścia. Jesteśmy ludźmi,
możemy się zirytować i spojrzeć na sprawę „wąsko”.
Podejrzewam, że w przeciągu najbliższych
kilku lat, świat pożegna takie sławy jak Keith Richards, Lemmy Killmister czy
Iggy Pop. Osobiście mam nadzieję, że się mocno mylę w tej kwestii. Mimo
wszystko, czy teraz nikt nie będzie piał z zachwytu nad ich kompozycjami czy
umiejętnościami wokalnymi, a później nagle okażą się ukrytymi bożkami
większości internautów? To się okaże.
poniedziałek, 11 sierpnia 2014
niedziela, 3 sierpnia 2014
Subskrybuj:
Posty (Atom)