piątek, 13 czerwca 2014

Felieton: "Muzyka kiedyś, muzyka dziś, różnice, domysły, wywody"



   Często dywagowałem (czasem nadal to robię) nad tym, kto „przejmie pałeczkę” po takich zespołach jak Led Zeppelin, Black Sabbath, Judas Priest, Metallica, The Rolling Stones, Deep Purple, The Who, Eric Clapton, The Queen, Jon Bon Jovi, Michael Jackson czy też Janis Joplin? W sensie, spójrzmy na obecną scenę muzyczną. OneDirection? A może US5 „wróci do gry”? Ewentualnie N’Sync? Kto będzie wart posłuchania ich utworów za 30-40 lat od dziś? A może nadal będziemy musieli rozkoszować się muzyką zespołów wymienionych na samym początku? Ciężki orzech do zgryzienia, co?

   Zacznijmy od tego skąd taka muzyczna i artystyczna długowieczność tych „szumnych kapelek”. Czy ktoś wie, jak zaczynały te zespoły? Czy ktoś wie, jak one się tworzyły? Czy ktoś wie, co jest ich „składnikiem X”? Nie? Nikt? W sumie ja też, ale chcę się podzielić tym, co udało mi się zaobserwować.
   Muzycy z tych zespołów, byli przede wszystkim PASJONATAMI muzyki, dźwięków, byli w tym zakochani po same uszy, lecz jednocześnie byli dla siebie niesamowitymi przyjaciółmi (Choć ciężko to powiedzieć o Keithcie i Brianie – w kontekście byłej partnerki Briana Jonesa, czyli BYŁEGO „Stones’a”). Gitarzyści, Tony Iommi, Keith Richards czy Ritchie Blackmore mieli niesamowite obsesje na tle uzyskiwania nowych brzmień swoich gitar. Np. W trakcie nagrywania jednego z utworów na płytę „Exile on the Main Street”, Keith Richards odwrócił wzmacniacz gitarowy głośnikiem do ziemi, po czym przystawił do niego mikrofon i z wielką przyjemnością nagrywał riff, w takim wydźwięku, jakiego oczekiwał. Istnieje mnóstwo przykładów gitarzystów z tamtych lat, którzy starali się sprawić, aby ich gitary były oryginalne i jedyne w swoim rodzaju (Brzmienie gitary Briana Maya jest rozpoznawalne przez koneserów klasyki rocka w mgnieniu oka). To były czasy miłości do muzyki. Mając za podstawy takich artystów jak Chuck Berry czy Muddy Waters – z pewnością można było się inspirować, rozwijać i zakochać w muzyce.
   Większość z tych zespołów, prawie całość, składała się z przyjaciół, ludzi którzy znali się kawał czasu. Niektórzy znali się tak dobrze, że nie musieli głowić się godzinami nad napisaniem jakiegoś utworu – improwizowali i z tego po prostu coś wychodziło. Muzyka dla nich najzwyczajniej coś znaczyła. Wszyscy z Deep Purple mieli w naturze prześciganie się zarówno na scenie, jak i w studio, w umiejętnościach gry na swoich instrumentach. Wiecie o co chodzi? Każdy po kolei coś grał, ale jednocześnie starali się być lepsi od poprzednich uczestników ich „zabawy”. A może to nie tylko natura i zabawa, ale też jakaś chora ambicja? Któż to wie. Jedno jest pewne, Deep Purple po dzień dzisiejszy są czołówką w muzyce rockowej, więc wyszło im to na dobre (przynajmniej pod względem artystycznym). Przyznam się, że nie znam żadnego zespołu, który osiągnął w dzisiejszych czasach taką sławę, jak którykolwiek z kapel z przed lat. No, może Kings Of Leon, są nieźli. Zwłaszcza patent z „krzyknięciem w gitarę”, aby osiągnąć wspaniałe brzmienie w utworze Closer (bodajże z ich drugiej studyjnej płyty, „Only by The Night”), jednakże Kings Of Leon, będzie za jakieś 30 lak tak sławny, jak obecnie pamiętany Fleetwood Mac - dobre, ale nie czołówka. Może nie trafiłem w idealne porównanie gatunkowe, ale chciałem tutaj porównać głównie popularność. No i wszyscy w zespole są rodziną – akurat ten fakt zasługuje na wielkie brawa, gdyż nie zdarza się codziennie, widzieć i tym bardziej słyszeć tak utalentowany kwartet muzyków, ba, rodzeństwa! Choć pamiętajmy także o sławetnym Van Halen, co prawda nie wszyscy byli rodziną, ale duża część zespołu.
Trochę odszedłem od tematu, okej.
   Nie wiem, jak jest z tym u obecnych zespołów, ale chyba kiepsko. Chodzi o nadanie utworowi emocji i ducha, życia. Widocznie ta wiedza nie dotarła do wszystkich gwiazdeczek dzisiejszej międzynarodowej sceny muzycznej. Otóż jak można się przekonać słuchając klasyki rocka (i nie tylko!) najlepsze ich utwory powstawały w skrajnych uczuciach. Clapton – Tears In Heaven (Śmierć syna, Connora), Clapton – Layla (Clapton mocno zraniony uczuciowo przez kobietę Georga Harrisona), Metallica – Fade to Black (kradzież ich całego sprzętu muzycznego w trakcie trasy – jeśli wierzyć moim źródłom), Led Zeppelin – All of My Love (Śmierć syna Roberta Planta) itp. Itd. Będąc w skrajnych uczuciach emocjonalnych można naprawdę wznosić się nad artystyczne wyżyny, czego najwyraźniejszym dowodem są powyżej wymienione utwory. Największe hity ostatnich lat? Hm, Timbaland – Apologize feat. One Republic? Tak, bardzo dobra kompozycja, bardzo dobrze ZREMIKSOWANA („co?! Zremiksowana?!”, otóż tak, oryginalna kompozycja należy do zespołu One Republic, można ją odsłuchać na ich albumie Dreaming Out Loud). Były kawałki jak Lucky czy I’m Yours Jasona Mraza, ale któż o nich teraz pamięta? O, nie będę odchodził zbyt daleko – zeszły rok, Get Lucky Pharella Williamsa (były bliski współpracownik Timbalanda i były chyba – członek grupy producenckiej The Neptunes). Tak, wyprodukowane jest dobrze, ale kto będzie o tym mówił za 20 lat w kontekście jednego z najlepszych utworów wszechczasów?
   Muzyka robiona kiedyś, miała ogromny wpływ na to, co obecnie się dzieje w jej istnieniu. To podwaliny swoich gatunków, prekursorzy. Głodni muzyki, głodni brzmień i oryginalności, a nie sławy i pieniędzy (Już widzę jak Lemmy się śmieje z fajką w zębach i butelką whisky gdzieś w kurtce). Muzycy rozmienili się na drobne. Są jeszcze tylko drobne przykłady, które kochają to co robią (Justin Timberlake i jego trzy ostatnie płyty o wybitnym brzmieniu. Producentem wykonawczym na każdej z nich był Timbaland). Mimo wszystko, muzyka dziś jest czystym biznesem, niczym więcej. Nie trzeba długo liczyć, aby zliczyć muzyków naprawdę starających się robić to co robią, DLA SAMEJ ISTOTY I WARTOŚCI MUZYKI. Transakcja wiązana, muzyka zaoferowała im siebie, a oni oferują siebie dla muzyki. Nie wyobrażam sobie Justina Biebera czy Miley Cyrus, jako legend muzycznych, nie wiem jak u reszty, ale tutaj moja wyobraźnia bardzo kuleje. Dziś już nie ma ekip, dziś nie ma zespołów, dziś jest jeden śpiewak, a tuż za nim banda muzyków sesyjnych. A, i na trasach koncertowych, w każdym kolejnym mieście są inni „techniczni”, co też ma znaczenie w kontekście zagrania naprawdę dobrego koncertu. No ale żeby zagrać dobry koncert, trzeba mieć dobry materiał. Żaden z zespołów nie ma w sobie tak wielkiej siły przebicia, tak wielkiego wigoru, tak wielkiej wewnętrznej estetyki dźwięku, jak prawdziwi mistrzowie w swoim fachu, których w większości już nie ma na świecie lub też ostatecznie przeszli na emeryturę.

Czy za 20 lat będziemy mogli powiedzieć o kimś z dzisiejszych muzyków w kontekście tak dużej popularności, długowieczności artystycznej i tak wielkim znaczeniu dla muzyki, jak zespoły wymienione na samym początku felietonu? To się okaże, pewnie znajdzie się kilka przykładów, jednakże nie oczekiwałbym fajerwerków.

To tylko moje subiektywne, całkowicie nic nie znaczące, zdanie.


Pozdrawiam,
Adrian Charytoniuk


czwartek, 12 czerwca 2014

Kolejny felieton? Lada dzień.

Mam dobrą wiadomość dla tych, którym podobał się ciąg tekstów odnośnie satanistyki poszczególnych zespołów muzycznych, otóż z dniem jutrzejszym pojawi się kolejny felieton mojego autorstwa, w którym będzie opisane moje spojrzenie na obecną muzykę, a muzykę kilkadziesiąt lat temu i próba odpowiedzi na pytanie, czy któryś z obecnych artystów zapisze się tak na kartach historii, jak tacy wykonawcy jak M. Jackson, E. Clapton, Metallica czy też Deep Purple.